Jak dawno
temu cieszyłeś się z czegoś jak dziecko? Kiedy cieszyłeś się jakbyś wygrał 6 w
totka? Kiedy naprawdę byłeś szczęśliwy? Niech zgadnę, pewnie jako dziecko,
czułeś pełnię szczęścia jak rodzice kupili Ci wymarzoną zabawkę albo jak
dostałeś pierwszą w życiu 5 w szkole. Takiego uczucia nie da się opisać, to
jest radość tak prawdziwa jak wschód słońca o poranku. Wniosek jest krótki,
człowiek dorastając zagłusza dzieciaka, który w każdym siedzi. To ten sam,
który często każe Ci się śmiać do łez i wygłupiać bez względu na wiek. Ludzie
nie potrafią cieszyć się z małych rzeczy. Gubią księżyc podczas łapania gwiazd.
Czemu czekamy na wielkie szczęście, zamiast cieszyć się z tego co jest tu i
teraz? Dlaczego kobieta czeka na oświadczyny swojego chłopaka i chodzi jak na
szpilkach zamiast cieszyć się z każdej chwili z nim spędzonej? To wszystko co
każdy sobie w kółko w głębi duszy zadaje. Pytania retoryczne, nie znamy na nie
odpowiedzi. Tak jak
pięknie ujęła to w swojej piosence pewna artystka „Cieszmy się z małych rzeczy,
wzór na szczęście w nich zapisany jest.” Zmierzając do sedna tematu, człowiek pragnie
wielkich rzeczy, sukcesu, pieniędzy i tak w kółko a zapomina się o
najcenniejszej rzeczy w naszym życiu-
zdrowiu. Czy biznesmen chory na zapalenie płuc pójdzie na spotkanie z
ważnym przedstawicielem firmy czy do lekarza? Jasne, że na spotkanie, i to jest
zasadniczy błąd. Ludzie nie szanują tego co mają a jak już to tracą to zaczyna
zależeć im na zdrowiu. Tego dotyczy moja kolejna opowieść.
Minuty lecą, czas się nie spieszy a ja czekam, czekam jakby za tymi drzwiami toczyła się walka o moje własne życie, jakby za tymi drzwiami mieli wydać wyrok i miałabym trafić na szubienicę, no może nie szubienicę ale w końcu to też rodzaj śmierci. Pytacie jakiej? A oto moja skrócona historia życia. Nazywam się Anna, mam 22 lat. Obecnie jestem na trzecim roku studiów, kierunek pediatria. Uwielbiam dzieci, niezależnie od wieku, często u znajomych byłam niańką, pracowałam w przedszkolach i mam młodszego brata Antka, ma 8 lat. Mama nie pracuje od roku, kiedy zaczęła się moja ‘przygoda’ z chorobą. Jeszcze rok temu byłam wesoła, pragnącą zwiedzać świat, szukającą wszelkich przygód dziewczyną i nigdy zbytnio nie dbałam o zdrowie, lekarza widziałam jak mnie mama zaciągnęła, nigdy z własnej woli. Miałam wiele przyjaciół, fantastycznego, przystojnego faceta i myślałam, że jestem szczęśliwa. Dlaczego myślałam? Bo do szczęścia czasem brakuje jeszcze nieskazitelnego zdrowia, którego zaczęło mi brakować a wraz z brakiem zdrowia przyjaciele się odwrócili a facet powiedział tylko jedno „ nie będę z zarazą się spotykał, jeszcze skończę JAK TY”. Po tych słowach dostał w twarz… pięścią… prosto w nos, w końcu pięć lat uczyłam się taekowondo i w końcu się przydało.
Poprzedniego lata zaczęłam się źle czuć, bardzo wysoka gorączka, nie dająca się niczym zbić, wymioty, duszności, ciągle brakowało mi powietrza. Robiłam badania krwii, wykazały że coś jest nie tak. Zaczęłam chodzić od lekarza do lekarza. Stawiali mi różne diagnozy, zapalenie płuc, astma, gruźlica i wiele innych aż ma którymś prześwietleniu pokazał się maleńki guz, ledwie dostrzegalny na moim lewym płucu. Z początku lekarze bali się go ruszać, bo może zacząć się uaktywniać, lecz nikt wprost nie powiedział mi, że to rak więc żyłam w ciągłej nadziei, błagając Boga by to nie było to najgorsze. W końcu po paru miesiącach faszerowania mnie wszelkimi chemikaliami guz zamiast zniknąć zaczął się powiększać, więc lekarze wzięli jego wycinek, żeby móc zastosować bardziej radykalne środki. Teraz stoję pod gabinetem lekarza i czuję, że czekam na wyrok. Za chwilę wchodzę do gabinetu, lekarz z miną kata patrzy to na mnie to na mamę aż w końcu wbija wzrok w blat biurka tuż nad moimi wynikami i z ciężkim głosem mówi jakby do ściany „Przykro mi, że muszę to pani powiedzieć, ale z badań wynika, że to złośliwy guz, potocznie zwany rakiem, jest za późno na operację, mogłaby pani podczas niej umrzeć. Musimy zastosować chemię…” Cholera chyba nic więcej nie usłyszałam, ziemia zaczęła się obsuwać, zaczęło dudnić mi uszach, obraz się rozmazuje, widzę jedynie kontury twarzy przerażonego lekarza i zapłakanej matki, urwał mi się film, śniło mi się, że przyszedł do mnie mój zmarły dziadek, osoba którą bardzo mocno kochałam, przyszedł, położył mi rękę na ramieniu i powiedział „Ciii, nic już nie mów, oszczędzaj głos. Już niedługo się zobaczymy kruszynko, a tymczasem weź wygodną poduszkę bo trochę sobie poleżysz” po czym zniknął. Mój dziadzio…
Zaczęłam krzyczeć, zalewać się łzami i wołać mojego dziadzia, żeby został, żeby mnie nie opuszczał ale ujrzałam jedynie mamę z sinymi, podpuchniętymi oczami. Dopiero teraz zobaczyłam, jak bardzo ta kobieta się zmieniła przez ten rok. Była trochę zgarbiona, wyskoczyło jej kilka dodatkowych zmarszczek, zobaczyłam w jej złocisto brązowych włosach pasma siwizny. Kobieta, która wydała mnie na świat, spędzała ze mną większość czasu, pocieszała, śpiewała piosenki, całowała kiedy się uderzyłam, była dla mnie wszystkim. Tata informatyk był często w pracy a ona próbowała być nimi obojgiem a teraz poświęciła cały swój czas mi, jakbym była jej jedynym dzieckiem, Boże ja nie chcę odchodzić, zostawiać jej i zaczęłam płakać, nie mogłam przestać, to takie niesprawiedliwe, chcę zostać, przytulać ją, pocieszać. Ona beze mnie nie da rady, Boże ja nie chcę.
23 sierpnia
Dzisiaj są urodziny mojej córeczki, wiem, że to już 23 lata, ale wciąż bardzo chcę zrobić jej tort, zaprosić dziadków i świętować to tak jak każdego poprzedniego roku, ale nie mogę. Choroba ją zniszczyła, to nie to samo pogodne dziecko. To nie ta sama średniego wzrostu, piękna dziewczyna. Teraz leży w łóżku, wydaje się dużo mniejsza. Z jej przepięknych, długich, jedwabistych, kruczoczarnych włosów po ojcu została łysa głowa, po wielu chemiach. Z kremowej skóry została biała jak ściana, delikatna na światło słoneczne skóra jak papier, a z jej pięknych głębokich, niebieskich jak Bałtyk oczu zostały ciemno szare gałki, zagłębienia w oczodołach ledwo przypominające oczy młodej dziewczyny. Lubiła ćwiczyć sztuki walki , wiele razy dzięki temu potrafiła się obronić podczas spacerowania w nocy przed pijanymi natrętami, ale moja mała dziewczynka nie obroniła się przed rakiem i to płuc. Nie może już oddychać samodzielnie, robi to za nią respirator, rzadko otwiera oczy, przestała mówić. Od roku leży w łóżku, to najgorszy widok jaki matka musi co dzień oglądać. Ja wiem, że ona mogłaby jeszcze ruszać rękami i nogami albo może nawet czasem chodzić ale ona się poddała, po tym jak po ostatniej chemii rozmawiałam z lekarzem o jej stanie i nie mieliśmy świadomości, że drzwi są uchylone a lekarz powiedział, że nie ma sensu robić kolejnej chemii bo jej ciało jest wyczerpane, a życia zostały jej góra trzy miesiące. Nie wiedziałam ,że ona to słyszała, zalana łzami weszłam do pomieszczenia i już miałam powiedzieć, że lekarz powiedział, że będzie dobrze ale nie zdążyłam powiedzieć słowa, a moja mała dziewczynka powiedziała tylko „kocham Cię mamo ale nie musisz kłamać, wiem, że lada chwila umrę” po tym gdy przyjechałyśmy do domu położyła się do łóżka i już z niego nie wstała. W ten sposób straciła wolę życia, namawiałam ją, wyciągałam na spacery, ojciec wziął urlop by być z córką, próbowaliśmy wszystkiego, nawet nasz syn Antoś ją namawiał, zawsze miała do niego słabość ale tym razem nie ugięła się pod niczyją prośbą. To była najgorsza chwila w moim życiu. Płakałam dniami i nocami, byłam bezradna. Nie wiedziałam co zrobię, jeśli jej zabraknie. Jedno jest pewne, nie przeżyję tego.
Minuty lecą, czas się nie spieszy a ja czekam, czekam jakby za tymi drzwiami toczyła się walka o moje własne życie, jakby za tymi drzwiami mieli wydać wyrok i miałabym trafić na szubienicę, no może nie szubienicę ale w końcu to też rodzaj śmierci. Pytacie jakiej? A oto moja skrócona historia życia. Nazywam się Anna, mam 22 lat. Obecnie jestem na trzecim roku studiów, kierunek pediatria. Uwielbiam dzieci, niezależnie od wieku, często u znajomych byłam niańką, pracowałam w przedszkolach i mam młodszego brata Antka, ma 8 lat. Mama nie pracuje od roku, kiedy zaczęła się moja ‘przygoda’ z chorobą. Jeszcze rok temu byłam wesoła, pragnącą zwiedzać świat, szukającą wszelkich przygód dziewczyną i nigdy zbytnio nie dbałam o zdrowie, lekarza widziałam jak mnie mama zaciągnęła, nigdy z własnej woli. Miałam wiele przyjaciół, fantastycznego, przystojnego faceta i myślałam, że jestem szczęśliwa. Dlaczego myślałam? Bo do szczęścia czasem brakuje jeszcze nieskazitelnego zdrowia, którego zaczęło mi brakować a wraz z brakiem zdrowia przyjaciele się odwrócili a facet powiedział tylko jedno „ nie będę z zarazą się spotykał, jeszcze skończę JAK TY”. Po tych słowach dostał w twarz… pięścią… prosto w nos, w końcu pięć lat uczyłam się taekowondo i w końcu się przydało.
Poprzedniego lata zaczęłam się źle czuć, bardzo wysoka gorączka, nie dająca się niczym zbić, wymioty, duszności, ciągle brakowało mi powietrza. Robiłam badania krwii, wykazały że coś jest nie tak. Zaczęłam chodzić od lekarza do lekarza. Stawiali mi różne diagnozy, zapalenie płuc, astma, gruźlica i wiele innych aż ma którymś prześwietleniu pokazał się maleńki guz, ledwie dostrzegalny na moim lewym płucu. Z początku lekarze bali się go ruszać, bo może zacząć się uaktywniać, lecz nikt wprost nie powiedział mi, że to rak więc żyłam w ciągłej nadziei, błagając Boga by to nie było to najgorsze. W końcu po paru miesiącach faszerowania mnie wszelkimi chemikaliami guz zamiast zniknąć zaczął się powiększać, więc lekarze wzięli jego wycinek, żeby móc zastosować bardziej radykalne środki. Teraz stoję pod gabinetem lekarza i czuję, że czekam na wyrok. Za chwilę wchodzę do gabinetu, lekarz z miną kata patrzy to na mnie to na mamę aż w końcu wbija wzrok w blat biurka tuż nad moimi wynikami i z ciężkim głosem mówi jakby do ściany „Przykro mi, że muszę to pani powiedzieć, ale z badań wynika, że to złośliwy guz, potocznie zwany rakiem, jest za późno na operację, mogłaby pani podczas niej umrzeć. Musimy zastosować chemię…” Cholera chyba nic więcej nie usłyszałam, ziemia zaczęła się obsuwać, zaczęło dudnić mi uszach, obraz się rozmazuje, widzę jedynie kontury twarzy przerażonego lekarza i zapłakanej matki, urwał mi się film, śniło mi się, że przyszedł do mnie mój zmarły dziadek, osoba którą bardzo mocno kochałam, przyszedł, położył mi rękę na ramieniu i powiedział „Ciii, nic już nie mów, oszczędzaj głos. Już niedługo się zobaczymy kruszynko, a tymczasem weź wygodną poduszkę bo trochę sobie poleżysz” po czym zniknął. Mój dziadzio…
Zaczęłam krzyczeć, zalewać się łzami i wołać mojego dziadzia, żeby został, żeby mnie nie opuszczał ale ujrzałam jedynie mamę z sinymi, podpuchniętymi oczami. Dopiero teraz zobaczyłam, jak bardzo ta kobieta się zmieniła przez ten rok. Była trochę zgarbiona, wyskoczyło jej kilka dodatkowych zmarszczek, zobaczyłam w jej złocisto brązowych włosach pasma siwizny. Kobieta, która wydała mnie na świat, spędzała ze mną większość czasu, pocieszała, śpiewała piosenki, całowała kiedy się uderzyłam, była dla mnie wszystkim. Tata informatyk był często w pracy a ona próbowała być nimi obojgiem a teraz poświęciła cały swój czas mi, jakbym była jej jedynym dzieckiem, Boże ja nie chcę odchodzić, zostawiać jej i zaczęłam płakać, nie mogłam przestać, to takie niesprawiedliwe, chcę zostać, przytulać ją, pocieszać. Ona beze mnie nie da rady, Boże ja nie chcę.
23 sierpnia
Dzisiaj są urodziny mojej córeczki, wiem, że to już 23 lata, ale wciąż bardzo chcę zrobić jej tort, zaprosić dziadków i świętować to tak jak każdego poprzedniego roku, ale nie mogę. Choroba ją zniszczyła, to nie to samo pogodne dziecko. To nie ta sama średniego wzrostu, piękna dziewczyna. Teraz leży w łóżku, wydaje się dużo mniejsza. Z jej przepięknych, długich, jedwabistych, kruczoczarnych włosów po ojcu została łysa głowa, po wielu chemiach. Z kremowej skóry została biała jak ściana, delikatna na światło słoneczne skóra jak papier, a z jej pięknych głębokich, niebieskich jak Bałtyk oczu zostały ciemno szare gałki, zagłębienia w oczodołach ledwo przypominające oczy młodej dziewczyny. Lubiła ćwiczyć sztuki walki , wiele razy dzięki temu potrafiła się obronić podczas spacerowania w nocy przed pijanymi natrętami, ale moja mała dziewczynka nie obroniła się przed rakiem i to płuc. Nie może już oddychać samodzielnie, robi to za nią respirator, rzadko otwiera oczy, przestała mówić. Od roku leży w łóżku, to najgorszy widok jaki matka musi co dzień oglądać. Ja wiem, że ona mogłaby jeszcze ruszać rękami i nogami albo może nawet czasem chodzić ale ona się poddała, po tym jak po ostatniej chemii rozmawiałam z lekarzem o jej stanie i nie mieliśmy świadomości, że drzwi są uchylone a lekarz powiedział, że nie ma sensu robić kolejnej chemii bo jej ciało jest wyczerpane, a życia zostały jej góra trzy miesiące. Nie wiedziałam ,że ona to słyszała, zalana łzami weszłam do pomieszczenia i już miałam powiedzieć, że lekarz powiedział, że będzie dobrze ale nie zdążyłam powiedzieć słowa, a moja mała dziewczynka powiedziała tylko „kocham Cię mamo ale nie musisz kłamać, wiem, że lada chwila umrę” po tym gdy przyjechałyśmy do domu położyła się do łóżka i już z niego nie wstała. W ten sposób straciła wolę życia, namawiałam ją, wyciągałam na spacery, ojciec wziął urlop by być z córką, próbowaliśmy wszystkiego, nawet nasz syn Antoś ją namawiał, zawsze miała do niego słabość ale tym razem nie ugięła się pod niczyją prośbą. To była najgorsza chwila w moim życiu. Płakałam dniami i nocami, byłam bezradna. Nie wiedziałam co zrobię, jeśli jej zabraknie. Jedno jest pewne, nie przeżyję tego.
05
września
Anna
Gdy nikt nie widzi, wyciągam z szafki przy moim łóżku notes i pisze o tym jak się czuję, udaje, że jestem warzywem żeby nie dawać im nadziei i tak w końcu odejdę więc chcę ich jakoś do tego przygotować chociaż trochę, zeszyt chowam w materacu. Nie mówię, nie oddycham. Dla mnie życiu już się skończyło. Miałam umrzeć 9 miesięcy temu a ja wciąż żyję, nie wiem jak to się stało. Jedno jest pewne, dziadek wtedy miał rację, ale nie wiem skąd wiedział i wczoraj znów mi się przyśnił, stał daleko na pięknej polanie i powiedział tylko „Nie smuć się wnusiu, za miesiąc będziesz ze mną oglądać wschód słońca”. To było tajemnicze, ale dzięki niemu byłam spokojna. Opanował mnie błogi spokój.
05 października
Nie wiem co mam robić, moje dziecko wciąż męczy się pod tą przeklętą aparaturą a ja nic nie mogę na to poradzić. Gdyby istniał jakiś lek, ratunek, cokolwiek. Może leczenie za granicą. Wiem! Doktor w Szwajcarii specjalizuje się w takich przypadkach choć już raz mi odmówił. Poleciałam z odrobiną nadziei na dół do gabineciku z komputerem tuż obok pokoju Ani i zaczęłam pisać e-mail i usłyszałam kroki dochodzące z Ani pokoju. Weszłam pospiesznie i co zobaczyłam? Moja Ania siedzi na łóżku po turecku z zeszytem w ręku i pisze bardzo szybko, do pokoju zaczęły wpadać promienie wschodzącego słońca a moja córcia po ujrzeniu pierwszych promieni przestała pisać, odłożyła zeszyt i położyła się, wielki blask oświecił cały pokój, zniknął momentalnie a na łóżku zostało jedynie wiotkie, maleńkie ciałko mojej córci. Obsunęłam się na podłogę i płakałam aż zatarł się obraz i obudziłam się w łóżku. Patrzę, mój zmartwiony, zapłakany mąż siedzi przy mnie a ja zdążyłam zejść z łóżka i pobiegłam do pokoju Ani, nie dawała mi spokoju jedna rzecz a mianowicie jej zeszyt i to co tam zapisała przed śmiercią. Wzięłam go do ręki i przeczytałam szybko nakreślone zdanie mojej córki „ Mamo nie płacz, kocham Was wszystkich, tam będzie mi dużo lepiej, dziadek właśnie po mnie idzie, tak jak obiecał o wschodzie słońca.”
„Nie żegnaj mnie tym wzrokiem szklanym,
Odchodzącemu uśmiech daj.
Co to za szczęście być kochanym!
I kochać, Boże, co za raj! „ – J.W. Goethe
Anna
Gdy nikt nie widzi, wyciągam z szafki przy moim łóżku notes i pisze o tym jak się czuję, udaje, że jestem warzywem żeby nie dawać im nadziei i tak w końcu odejdę więc chcę ich jakoś do tego przygotować chociaż trochę, zeszyt chowam w materacu. Nie mówię, nie oddycham. Dla mnie życiu już się skończyło. Miałam umrzeć 9 miesięcy temu a ja wciąż żyję, nie wiem jak to się stało. Jedno jest pewne, dziadek wtedy miał rację, ale nie wiem skąd wiedział i wczoraj znów mi się przyśnił, stał daleko na pięknej polanie i powiedział tylko „Nie smuć się wnusiu, za miesiąc będziesz ze mną oglądać wschód słońca”. To było tajemnicze, ale dzięki niemu byłam spokojna. Opanował mnie błogi spokój.
05 października
Nie wiem co mam robić, moje dziecko wciąż męczy się pod tą przeklętą aparaturą a ja nic nie mogę na to poradzić. Gdyby istniał jakiś lek, ratunek, cokolwiek. Może leczenie za granicą. Wiem! Doktor w Szwajcarii specjalizuje się w takich przypadkach choć już raz mi odmówił. Poleciałam z odrobiną nadziei na dół do gabineciku z komputerem tuż obok pokoju Ani i zaczęłam pisać e-mail i usłyszałam kroki dochodzące z Ani pokoju. Weszłam pospiesznie i co zobaczyłam? Moja Ania siedzi na łóżku po turecku z zeszytem w ręku i pisze bardzo szybko, do pokoju zaczęły wpadać promienie wschodzącego słońca a moja córcia po ujrzeniu pierwszych promieni przestała pisać, odłożyła zeszyt i położyła się, wielki blask oświecił cały pokój, zniknął momentalnie a na łóżku zostało jedynie wiotkie, maleńkie ciałko mojej córci. Obsunęłam się na podłogę i płakałam aż zatarł się obraz i obudziłam się w łóżku. Patrzę, mój zmartwiony, zapłakany mąż siedzi przy mnie a ja zdążyłam zejść z łóżka i pobiegłam do pokoju Ani, nie dawała mi spokoju jedna rzecz a mianowicie jej zeszyt i to co tam zapisała przed śmiercią. Wzięłam go do ręki i przeczytałam szybko nakreślone zdanie mojej córki „ Mamo nie płacz, kocham Was wszystkich, tam będzie mi dużo lepiej, dziadek właśnie po mnie idzie, tak jak obiecał o wschodzie słońca.”
„Nie żegnaj mnie tym wzrokiem szklanym,
Odchodzącemu uśmiech daj.
Co to za szczęście być kochanym!
I kochać, Boże, co za raj! „ – J.W. Goethe